Grafika przestawia fragment płyty winylowej.

„Żyć szybko” Brigitte Giraud – recenzja

Tekst: Łucja Lange
· 04.04.2024


Brigitte Giraud napisała dziesięć powieści, tylko jedna została przetłumaczona na język polski (przez Dorotę Malinę) i w lutym 2024 ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B. Wbrew powszechnemu przekonaniu o tabu śmierci, jest to akurat powieść o śmierci, czy raczej o doświadczeniu straty i próbie poukładania się z tą stratą po latach. Żyć szybko (fr. Vivre vite) jest książką, w którą się w wpada i chociaż zna się jej koniec, nie można się z tej narracji wyrwać. Ma ona swoisty czar i potrafi zatrzymać przy sobie osobę, która skieruje oczy na pierwsze zdania. To wielka zaleta samej powieści, ale i pracy tłumaczki.

Doświadczenie straty jest chyba jedynym, które spotyka nas wszystkich. W różnym zakresie, w różnych obszarach, ale znamy je. Tracenia uczymy się każdego dnia — na małych utratach, które z czasem wyrzucamy z pamięci i na tych większych. Duże straty nie dają się łatwo zapomnieć, chociaż Giraud podążając za wydarzeniami tego feralnego dnia, kiedy w wypadku motocyklowym zginął jej mąż, napisała:

„Wszystko mi się miesza” (s. 166); „[…] stawiam tylko hipotezy, żeby zapełnić ziejącą pustkę, która się we mnie otwiera, ilekroć próbuję wyobrazić sobie ten ostatni dzień” (s. 164), „Minęło dwadzieścia lat i w pamięci mam białe plamy. Bywa, że cię tracę, pozwalam ci ze mnie wyjść” (s. 221). Zwraca też uwagę na to, jak bardzo jesteśmy w swoim istnieniu beztroscy, jak bardzo bagatelizujemy możliwość straty, śmierci. „Jeśli nie wydarza się żadna katastrofa, idziemy do przodu, nie oglądając się za siebie, wbijamy wzrok w horyzont, patrzymy w dal. Kiedy dochodzi do dramatu, cofamy się tą samą ścieżką, wracamy w te same miejsca, odtwarzamy sekwencję zdarzeń. Chcemy zrozumieć genezę każdego gestu, każdej decyzji. Analizujemy wszystko po sto razy” (s. 21). To właśnie katastrofa zmienia dzień codzienny w coś, co zapisuje się w pamięci — „[…] nie wiedzielibyśmy nic o tym dniu, który byłby taki jak inne, zwyczajny i niewart zapamiętania, nie rodziłby pytań ani opowieści […]” (s. 184).

To coś zostaje w niej dwadzieścia lat. Jeśli ktoś twierdzi, że żałoba powinna trwać rok i później powinniśmy „iść dalej”, nie rozumie natury żałoby, ani straty. Tracimy na zawsze. Żałoba jest smutkiem, który ma nam pomóc w zagojeniu się wyrwy w nas, rany w kształcie kogoś dla nas ważnego. Nie ma terminu zakończenia żałoby, czasami po prostu lepiej coś maskujemy, przyzwyczajamy się żyć z dziurą na przestrzał.

W książce obecne są też trzy wątki, które mają dla mnie ogromne znaczenie i wydają się warte poruszenia, bo dotykają kwestii dość uniwersalnych. Mogą więc dotyczyć każdej osoby po stracie. I to właśnie na nich postanowiłam się skupić.

Po pierwsze, kwestia tożsamości i samookreślania osoby z doświadczeniem straty. Na stronie 14 Giraud pisze — „Oszołomiona żałobą tak, wdowa nie”. Jest to ważne, bo na poziomie relacji społecznych te wszystkie etykiety i określenia pozwalają na jakiś rodzaj „odnajdywania się”, jednocześnie nigdy w pełni nas nie obejmują, nie określają, musimy się z nimi siłować, docinać siebie do jakiegoś niepojętego dla nas wzoru. To jest męczące i jeszcze bardziej pogrąża nas w poczuciu utraty, osamotnienia, braku miejsca. Nie tracimy bowiem jedynie kogoś lub czegoś, tracimy przy okazji część siebie, swoją tożsamość. Jeśli dziecko traci rodzica, staje się półsierotą. Jest nagle już nie tylko imieniem i nazwiskiem, osobą na szkolnej liście obecności. Staje się kimś innym, kim do tej pory nie było. Jeśli rodzic traci dziecko, staje się rodzicem osieroconym. Nie jest wyłącznie funkcją pełnioną w społeczeństwie w sensie zawodowym, ale też kimś niedokończonym, kimś złamanym, przerwanym. Przykłady takich przemian można mnożyć. Nie ma w tym wszystkim miejsca na to, co rzeczywiście do nas pasuje — są etykietki i musimy się do nich dopasować. Giraud sama mówi, kim się czuje. Kim jest. To dla mnie ważne, tym bardziej że jej samookreślenia zmieniają się – ewoluują. „Miewałam wrażenie, że rozpłynąłeś się we mnie. Że stawałam się równocześnie mężczyzną i kobietą” (s. 219-220). To pozwala jej na poukładanie sobie życia raz jeszcze, po czymś, co było zupełnie bez sensu i całkowicie rozsypało jej plan. Dzięki świadomości siebie, uczy się „odbijania od dna”. Pisze też — „nie chciałam być ofiarą, próbowałam tylko potwierdzić swoje przeczucia” (s. 121) — uzasadniając swoją potrzebę poznawania czegoś, co nazywa „terminologią katastrofy”, „liryką niebezpieczeństwa” i poszukiwania czegoś, co byłoby „wspólnotą ofiar wypadków drogowych”.

Ten wątek wydał mi się ważny, bo mam poczucie, że zbyt często nasze straty są definiowane zewnętrznie, poza nami, co przyczynia się do uczucia nieadekwatności, alienacji. Tymczasem każda osoba doświadczająca straty jest jedyną upoważnioną do tego, by siebie nazwać i określić. Nikt inny nie powinien nam tego narzucać, bo tylko nam to szkodzi, utrudnia radzenie sobie z i tak już trudną sytuacją straty.

Po drugie, chodzi o kwestię „gdybania”. Straty — szczególnie te nagłe, niespodziewane, tragiczne — sprawiają, że pozostajemy w stanie zawieszenia, niepewności. Nigdy bowiem, nie dowiemy się, czy było coś, co mogłoby sprawić, że wydarzenia potoczą się inaczej, czy nie ma w tym naszej winy, a jeśli jest, to jak ją z siebie zdjąć? I w ogóle DLACZEGO coś się wydarzyło? Giraud ma poczucie winy, nie ukrywa go — „Z własnej woli, nieświadomie przygotowałam warunki do wypadku” (s. 57). Zawstydza ją to, że cieszyła się z poszukiwania nowego domu i dostrzega, że nigdy już nie miała tej siły, jaką dawały jej te poszukiwania. W zasadzie pozostawiła mnie ze swoim poczuciem winy — chociaż nie bez mojego sprzeciwu — do momentu, kiedy wspomina o motocyklu („motor śmierci”, „trumna na kółkach”, „bomba dla kamikadze”), na którym miał wypadek jej mąż. Dopiero w tym miejscu daje odczuć, że to nie mogła być jej wina, z pewnością nie wyłącznie jej — „Statystyki są jednoznaczne, do ponad sześćdziesięciu procent poważnych wypadków dochodzi na znajomych trasach, między domem a pracą, na tych krótkich, powtarzalnych odcinkach, które uważamy za całkowicie bezpieczne, bo znamy je na pamięć. Tym, co zabija, jest zatem zerowe ryzyko, największym zagrożeniem jest brak obiektywnego zagrożenia” (s. 178). I chociaż nie pisze, że odpowiedzialność za wypadek spoczywa na jej mężu, daje znać, że było to losowe wydarzenie, przypadek. „W słowach piosenki można dopatrywać się wszelkich znaczeń. Podobnie jak w dowolnym zestawieniu zdarzeń” (s. 203).

Wyrzuty sumienia są częstym doświadczeniem osób po stracie. Czasami towarzyszy im też wstyd, że coś się zrobiło, lub czegoś się nie zrobiło. Podczas kręgów żałoby te wątki towarzyszą nam stale. Każda strata w jakiś sposób nakręca tę spiralę pytań i poczucia winy — jakbyśmy mogli mieć aż taką sprawczość. Wciąż mnie to zadziwia, bo sama wpadam w tę pułapkę myślenia, władowuję się na tę minę i pozwalam jej wybuchnąć, a później zbieram kawałki siebie i tłumaczę sobie, że przecież nie mogłam zrobić nawet jednej małej rzeczy, która zmieniłaby bieg wydarzeń. Nie mam takiej mocy. Nie wiem nawet, czy chciałabym ją mieć. Skąd więc to przeświadczenie, że to my ponosimy winę? Warto o tym mówić, warto zwracać na to uwagę i pracować z tym uczuciem.

Po trzecie, wątek upływu czasu i zmiany tkanki miejskiej. W wielu momentach książki pojawiają się stwierdzenia, że coś, czego doświadczał mąż autorki, już nie istnieje — firma, muzeum, klinika, osiedle, poza tym ktoś już nie żyje, coś się wydarzyło, co mogłoby go ucieszyć lub zasmucić itd. Nie tylko doświadczamy zmian, które rozszerzają naszą rzeczywistość, jak telefony komórkowe, internet, dostęp do muzyki w sieci itp., ale też tracimy. Te straty dotyczą miejsc, które są naszymi domami dzisiaj, ale „jutro” ma dla nich inny plan, są już niejako przypisane do zupełnie innego celu. I tak jest właśnie w tej powieści. Konieczność przeprowadzki z miejsca, które miało być początkiem nowego wspaniałego życia, zmusza autorkę/bohaterkę do zrewidowania przeszłości, do zrozumienia, co się właściwie wydarzyło na samym początku tego „nowego życia”. Po dwudziestu latach od zaskakującego dnia, który wywrócił całą rzeczywistość, następuje zanurzenie i próba zrozumienia, o ile da się zrozumieć nagłą śmierć.

W momencie zakupu domu w roku 1999 teren był

„w strefie zielonej, czyli na terenie objętym zakazem budowy […] nie można tu wyciąć nawet jednego drzewa” (s. 10- 11). Dwadzieścia lat później perspektywa jest inna „budynek, który będzie górował nad moim ogrodem […] wedrze się w moją przestrzeń i zasłoni mi słońce. Koniec z ciszą i ze światłem. Otaczająca mnie przyroda zamieni się w beton, pejzaż zniknie. […] Śpiew ptaków zginie w warkocie silników. Buldożery zrównają z ziemią wszystko, co żywe” (s. 10), „Ptasie trele zagłuszy warkot silników. Wszechobecne gaźniki. Buldożery przyjadą zrównać z ziemią to, co jeszcze żywe” (s. 221).

Ta wizja skłania Giraud do podpisania dokumentów sprzedaży domu, ale też właśnie do rozliczenia się z przeszłością. Bo ten dom, w którym układała sobie życie na nowo, stał się w pewien sposób kapsułą dla niej i jej syna. Tu kontynuowała swoje marzenia, bez męża, nadal jednak mając go w pamięci, kultywując pamięć o nim. Ten „dom stał się świadkiem […] życia bez Claude’a” (s. 12), przy jednoczesnym utrzymywaniu go przy życiu, w jakiś niepojętym sposób, dzięki muzyce, której słuchał i przedmiotom, które po sobie zostawił. Ten dom jest więc miejscem, które go uosabia, chociaż nigdy w nim nie zamieszkał. „Opuszczenie domu jest równoznaczne z tym, że pozwolę ci odejść” (s. 219). Jest też poczucie bezsensu — bo tak, jak bezsensowna była nagła śmierć męża, tak bezsensowna wydaje się z perspektywy czasu praca nad domem. „Gdybym tylko wiedziała, tyle pracy, a deweloper zrówna wszystko z ziemią” (s. 16). Pozbawione sensu jest też ciągłe podążanie za rozwojem, które jako fanka dewzrostu dobrze rozumiem — „Droga budowana w czasie, kiedy Ziemia umiera od tych wszystkich dróg wytwarzających tony dwutlenku węgla” (s. 17). Wątki związane ze środowiskiem przenikają tę książkę, pokazując coś, co bardzo do mnie przemawia — że natura to nie tylko „jakieś drzewa”, to „nasze drzewa”. To drzewa, kwiaty, rośliny, ptaki, które znamy, które są w naszych myślach utrwalone wraz ze zdarzeniami — pierwszymi lub ostatnimi. Miejsce jest więc nieustająco świadkiem naszych zmagań i trudno je opuszczać, kiedy przechowuje w sobie nasze wspomnienia. Zwykle nie mamy aż takiej empatii, by płakać nad wypalaną trawą, wycinanymi drzewami — płaczemy za wspomnieniami, które tracą swoje kotwice, które nagle zostają osamotnione i ich jedynym miejscem występowania są nasze umysły, a nie miejsca zewnętrzne. Opuszczenie domu, to jednoczesne przerwanie więzi z utraconą osobą. Ten motyw czuję mocno w sobie i porusza mnie, bo wiem, że również świat zewnętrzny łączę ze swoim światem wewnętrznym. Wycięcie drzewa, niszczy część mnie, likwiduje kotwicę jakiegoś z moich wspomnień.


Jest w tej książce wiele ciepła, miłości do Claude’a i rozważań nad naturą straty. Ta opowieść rozkłada na składniki pierwsze, wszystko to, co zdaniem Giraud mogło mieć wpływ na wydarzenia tego dnia. Jednocześnie nie jest to wiwisekcja na jej rodzinie i życiu. Autorka zachowuje dużą część swojej tożsamości w ukryciu przed ciekawskim wzrokiem, oddając innym bardzo bolesny fragment swojego istnienia. To duża sztuka uczynić z tragedii coś, co może wspierać, a nie tylko karmić potrzebę zaspokojenia głodu pornografii śmierci. Być może właśnie dlatego uważam powieść Giraud za efekt działania generatywnej mocy straty, kiedy to z pustki po kimś, rodzi się coś, co może prowadzić innych, co może dawać im nadzieję.

  W Instytucie Dobrej Śmierci chcemy tworzyć nową jakość opieki nad tymi, którzy odchodzą i wsparcia dla tych, którzy zostają. Jeżeli nasza filozofia przemawia do Ciebie, możesz wesprzeć nas i nasze projekty - będzie nam bardzo miło!