Ubrani na czarno żałobnicy długimi pałeczkami wybierają kości z popiołu. Jedna po drugiej przekładają je do urny. Zaczynają od kosteczek śródstopia, kończą na czaszce. Zmarły nie powinien ruszać w zaświaty do góry nogami.
Kiedy umiera Japończyk, najbliżsi skraplają mu usta wodą. Domownicy białym papierem zasłaniają domowy ołtarz z bogami szinto, żeby nieczysty duch nie wdarł się do środka. Ustalają datę pogrzebu. Tu potrzeba wielkiej ostrożności, niektórych dni lepiej unikać. Ich brzmienie jest złowieszcze. Chociażby drugi dzień sześciodniowego księżycowego cyklu – tomobiki – można odczytywać jako „ciągnący przyjaciół”. Nikt nie chce, by zmarły pociągnął go w zaświaty.
Przed ceremonią pogrzebową w domu zmarłego odbywa się czuwanie. Zebrani odmawiają buddyjskie sutry i palą kadzidła. Podczas ceremonii pogrzebowej (91 procent Japończyków urządza ją w buddyjskim obrządku) zmarły dostaje nowe imię – kaimyō. Od teraz rodzina może spokojnie wymawiać jego ziemskie imię, pod którym znała go za życia. Duch nie poczuje się wezwany do powrotu.
Po pożegnaniu trumnę przewozi się do krematorium. W Japonii spala się 99,4 procent ciał zmarłych – najwięcej na świecie.
Kremacja dorosłej osoby zajmuje około dwóch godzin, potrzeba do niej prawie 40 litrów nafty. Rodzina i przyjaciele patrzą, jak trumna ze zmarłym ubranym w białe kimono, z jego ulubionymi papierosami albo cukierkami pod ręką, z kwiatami ułożonymi wokół głowy i ramion oraz sześcioma monetami potrzebnymi do przekroczenia rzeki Sanzu – nazywanej również Rzeką Trzech Rozdroży – wjeżdża do pieca.
Mąż, ojciec albo najstarszy syn dostają klucz. Po dwóch godzinach otworzą nim pokój, w którym na metalowych tacach zobaczą popiół i kości. Przez ten czas czekają na kanapach w sali obok, czasem obsługa krematorium szykuje dla nich lekki posiłek, a czasem po prostu idą na spacer po okolicy. Jeśli mieszkają niedaleko i chcą wrócić do domu, muszą uważać. Lepiej, żeby wybrali okrężną drogę i w ten sposób zmylili ducha, który mógłby podążać za nimi.
Kiedy rodzina staje nad spopielonymi szczątkami, każda para żałobników dostaje do ręki długie ceremonialne pałeczki. Razem oglądają kości zmarłego i przekładają je do urny. Mistrz ceremonii, który na głos opisuje i podziwia kości, pałeczkami uderza w czaszkę, żeby rozbić ją na mniejsze części. Na wierzchu urny głowa rodziny kładzie kość gnykową z jabłka Adama. To najważniejsza kość w ciele człowieka. Mnisi mówią, że przypomina Buddę podczas medytacji.
Czasem urny są dwie, a nawet trzy – jedna zostanie schowana w rodzinnym grobie, druga w świątyni, a trzecią wyślą do grobu dla pracowników firmy, w której pracował zmarły.
Kremacje na tak wielką skalę zaczęły się w Japonii dopiero po II wojnie światowej. Wcześniej ciała chowano w grobach. Na spalenie, które oczyszcza duszę z nieczystości i zamienia ją w opiekuńczego ducha przodka – potężnego sprzymierzeńca rodu – mogła sobie pozwolić tylko arystokracja. Ale w latach pięćdziesiątych uznano, że chowanie ciał w ziemi jest niehigieniczne i zajmuje za dużo miejsca, którego w Japonii od zawsze brakowało. Tutaj umiera ponad milion osób rocznie. Niektóre miasta całkowicie zabroniły pochówku w ziemi, zezwalają tylko na kremację.
Zanim rodzina przeniesie urnę do grobu, trzyma ją na buddyjskim ołtarzu (w wielu domach ciągle stoją i buddyjskie, i szintoistyczne ołtarze – a obydwie religie przenikają się ze sobą). Przez całą dobę palą przed nią kadzidła. Zależnie od regionu i rodzinnych tradycji po kilkudziesięciu dniach prochy składa się w grobie (zazwyczaj trzydziestego piątego lub czterdziestego dziewiątego dnia). Rodzina raz do roku, podczas sierpniowego święta zmarłych – Obon – odwiedza grób przodków. Cały kraj jest wtedy w ruchu, zdarzało się, że korki ciągnęły się przez 200 kilometrów.
Na buddyjskim ołtarzu zostaje ihai – tabliczka z imieniem zmarłego. To jeden z najważniejszych przedmiotów w japońskim domu. Właściwie to nie przedmiot, bo po odpowiedniej ceremonii w polakowanych deseczkach zamieszkuje dusza dziadka albo babci. Ihai stoją w domowym ołtarzu według ściśle ustalonej hierarchii. Rodzina stawia przy nich miskę ryżu i pali kadzidła. Zwłaszcza tam, gdzie tradycja jest ciągle żywa – tak jak w Tōhoku. Ze zmarłymi rozmawia się jak z domownikami – opowiada o planach na przyszłość, prosi o wsparcie. Ciągle uczestniczą w życiu rodziny.
Dwoistość japońskich wierzeń oznacza, że choć zmarły pozostaje z rodziną jako duch przodka, to jednocześnie jego dusza musi sobie radzić sama w zaświatach, zanim – w nowym wcieleniu – powróci na ziemię.
Siedem dni po ceremonialnym pogrzebie zmarły staje na brzegu rzeki Sanzu. Czekają tam na niego dwa demony: Datsueba i Ken’eō. Datsueba, stara kobieta z gołymi, wyschniętymi piersiami, spróchniałymi zębami i szponiastymi palcami zdziera ze zmarłego ubranie. Jeśli jest nagi – obedrze go ze skóry. Ubranie podaje Ken’eō, starcowi z drewnianym kosturem, który zawiesza szmaty na gałęzi wielkiego drzewa z popękaną korą. Zależnie od wagi popełnionych grzechów gałąź wskaże jedno z trzech przejść przez rzekę Sanzu – most, bród bądź wartki nurt, który trzeba przepłynąć wpław.
Za rzeką czekają na zmarłego kolejni sędziowie, z których najważniejszy to Emma, władca piekieł z wybałuszonymi oczami i długą, potarganą brodą. To on, słuchając opinii poprzednich sędziów, ostatecznie decyduje o losie człowieka. Dusza może trafić do jednego z dziewiętnastu piekieł (osiem płonących, osiem zamarzniętych i trzy odizolowane) albo wrócić do świata ludzi. Jeśli Emma będzie łaskawy i wybierze tę ostatnią opcję, kolejni sędziowie rozważą, w jakiej postaci dusza powróci na ziemię. Czy będzie bogata, czy biedna? Piękna, brzydka, charyzmatyczna, tchórzliwa? Zostanie mężczyzną czy kobietą? Umrze szybko czy będzie cieszyła się długim życiem? Będą nękać ją choroby czy też bogowie obdarzą ją dobrym zdrowiem?
Czterdziestego dziewiątego dnia po pogrzebie zmarły poznaje decyzję co do swojej przyszłości. Pięćdziesiątego dnia zaczyna nowe życie.
No, chyba że trzydziestego piątego dnia decyzją Emmy trafił do jednego z piekieł, gdzie tortury nadzorują włochate ogry oni. Ich skóra jest niebieska, czerwona, brązowa. Pokryta strupami. Mają po pięcioro oczu, z których każde nabrzmiałe jest krwią. Sine guzy na czole, skołtunione włosy, nieświeży oddech, ostre szpony i czarne rogi. W wykrzywionych łapskach trzymają nabite kolcami maczugi. Wbijają na pale, zrzucają z osiemdziesięciokilometrowych przepaści, pożerają żywcem, przypiekają ogniem, wpychają do rzeki wrzącego żaru, przez pół wieczności rąbią ciała na kawałki płonącymi toporami.
Z piekła mogą uratować zmarłego modlitwy odprawione przez rodzinę sto dni po pogrzebie. A także w pierwszą i drugą rocznicę śmierci – w tych dniach ostatni piekielni sędziowie wydają swoje wyroki nad udręczoną duszą.
Już nic więcej rodzina zmarłego nie może dla niego zrobić. Jest zdany na siebie.
Tekst jest fragmentem książki “Ganbare! Warsztaty umierania” (Agora 2016).
Prawa autorskie należą do Katarzyny Boni.